Dawno, dawno temu – oddział urologii szpitala im. Orłowskiego w Warszawie. Mała, drobna dziewczynka z sali dziecięcej przemierzała korytarz, zaglądając do wszystkich mijanych sal. Od dwóch lat ten oddział był jej domem. Mama odwiedzała ją tylko w soboty, na tyle pozwalała przepustka wydana przez ordynatora. Mieszkała tu już tak długo, że cały personel był jej rodziną.

Najbliżsi jednak byli pacjenci, głównie starzy ludzie; dziadek Julek, babcia Henia, inni dziadkowie i babcie, wujkowie i ciocie. Razem z nimi słuchała koncertów orkiestry z Chmielnej. Któryś z dziadków sadzał ją wtedy na parapecie, żeby lepiej widziała. Kiedy przywieziono ją po operacji, siedzieli przy niej na zmianę całe noce. Poili wodą, sprawdzali cewniki, myli i karmili. Trwało to długo, podczas zabiegu coś się nie udało i nie wolno było wstawać przez pół roku. Podnieśli jej łóżko tak wysoko, że widziała wiadukt mostu kolejowego. To wtedy przyrzekła wszystkim dziadkom, że kiedy stąd wyjdzie, to ciągle będzie podróżowała pociągami.

Najlepiej było, jak pozwolili już wstać, dwa dni po drugiej operacji. Od razu wpadła w wir pracy, codziennie robiła obchód, często na ramieniu któregoś z lekarzy. Zadawała rzeczowe pytania:
– Jak się dzisiaj czujemy? Siusiamy troszkę? – Oglądała kartę zawieszoną na łóżku, sprawdzała fachowym okiem cewnik, głaskała po siwych włosach.
– Będzie dobrze. – Taka normalna, rutynowa kontrola stanu zdrowia pacjentów. Dyżurowała przy ich łóżkach, kiedy byli po operacji albo kiedy stan się pogarszał. Miała cztery lata i pełne ręce roboty. Wieczorami kręciła z pielęgniarkami waciki albo zbierała ze stolików kieliszeczki po lekach.
– Babciu, czemu nie połknęłaś proszków? Tak nie wolno, doktor przecież mówił. Szybciutko proszę wziąć leki, bo poskarżę siostrze Marylce – napominała jedną z pacjentek.
Ona jednak nie reagowała. Miała zamknięte oczy i leżała sobie spokojnie, nieruchomo. Potrząsnęła nią, zajrzała pod powieki, pokiwała głową i przyciągnęła parawan z korytarza. Potem poszła do dyżurki.
– Siostro Aniu, babcia Władzia umarła, już zasłoniłam ją parawanem – przekazała informację i poszła do swojej sali z poczuciem dobrze wykonanej roboty.
Nie bała się śmierci, widywała ją bardzo często. Szeptała wtedy do umarłego:
– Dobranoc, dziadku Jasiu. Posiedzę troszkę przy tobie. – I tak siedziała, czasem godzinkę, czasem pół. Potem zeskakiwała z krzesełka, głaskała go po głowie i tłumaczyła:
– Muszę już iść, dziadku, siostra Halinka wołała mnie na zastrzyk. Śpij sobie spokojnie, nikt nie będzie cię budził.

Czy była dziwolągiem? Pewnie tak, bo chore dzieci tak mają. Wiedzą dużo i dużo rozumieją, także śmierć. Dlatego tak trudno znieść widok ich poważnych, wielkich oczu. Dziewczynka jednak nie była smutna, wierzcie mi. Potrafiła cieszyć się byle czym, malowała obrazki, śpiewała piosenki i skakała, kiedy tylko mogła. Czasem ból nie pozwalał. Kiedy siostra Marylka zaprowadziła ją na salę operacyjną, gdzie na galerii siedziało wielu widzów, bo operacja miała być pionierska, poczuła się jak gwiazda. Ukłoniła się pięknie i dostała brawa.

W końcu przyszedł dzień opuszczenia szpitala, był płacz i tęsknota za wszystkimi, których tam zostawiła. Pozostała w niej radość życia i umiejętność zauważania chwil, takich malutkich szczęść. No i oczywiście chęć zwiedzania świata, niezmienna do dziś.